poniedziałek, 12 lipca 2010

Fuji

Wyprawa na gore Fuji nie nalezala do latwych, lekkich i przyjemnych. Po wyjechaniu z Tokio przejechalem rowerem 120 km do podnozy wulkanu, skad zostalo mi jeszcze 33 km podjazdu do 5-tej stacji - ostatniego miejsca, do ktorego mozna bylo podjechac asfaltowa droga. Podjazd byl zbyt stromy na mnie i mojego skladaka, zatem zmuszony bylem pchac rower. Przed snem urzadzilem sobie okolo 20 km wpychania roweru pod gore i udalem sie na odpoczynek na karimacie w przydroznej zatoczce.

Po obudzeniu pozostalo mi jeszcze ok 13 km podjazdu, z czego okolo 1/3 bylem w stanie podjechac, a przez reszte musialem pchac dobytek. Dotarlem na wysokosc 2400 m. n.p.m., gdzie pozostawilem rower i kontynuowalem piesza wedrowke. Pan w tej stacji nie mogl uwierzyc, ze dojechalem na tym rowerze z Tokio, mowil tez, ze jestem pierwszym Polakiem, z ktorym rozmawial na tej stacji.

Sam szlak na Fuji nie jest trudny, trudnoscia jest glownie wysokosc - niecale 3800 m. n.p.m. Sama nawierzchnia jest bardzo przyczepna nawet podczas opadow, o czym dosc szybko sie przekonalem. Padac i mocno wiac zaczelo okolo 3000 m. n.p.m., widocznosc nie byla zbyt dobra jako ze szedlem w chmurze. Im wyzej tym mocniej wialo i blisko szczytu wiatr osiagal w porywach chyba ze 120 km/h. Na pewno byl to najsilniejszy wiatr jaki w zyciu widzialem. Silne juz w tym czasie opady stanowily dodatkowe urozmaicenie marszu. Niedaleko przed szczytem spotkalem wracajacego wlasnie z treningu kolarza szosowego z rowerem na plecach.

O szczycie dowiedzialem sie z tabliczek, nawet nie wiem czy to co widzialem to byl krater wulkanu. Na szczescie w domu na spokojnie obejrze na googlach zdjecia wykonane przy optymalej przejrzystosci powietrza. Podczas zejscia pogoda chyba sie jeszcze bardziej popsula. Mimo to na szczyt wciaz wedrowali nieliczni turysci, co ciekawe w wiekszosci kobiety. Liczylem na to, ze tam gdzie zostawilem rower nie bedzie padac - padalo i to solidnie. Zjechalem zatem ok kilometr w pionie, gdzie wciaz padalo, ale przynajmniej bylo troche cieplej. Nie moglem doczekac sie tak dlugiego zjazdu, jednak po kilku kilometrach hamowania w deszczu skonczyly sie klocki w moim jedynym hamulcu i znowu musialem pchac rower, tym razem z gorki. Dotarlem do jakiegos dachu przy drodze, gdzie siedze od okolo 6 godzin. Po zmianie ubran i udaniu sie na drzemke obudzila mnie wichura i ulewa, i pomimo dachu znowu przemoklem. Teraz niebo sie przejasnilo, czekam jeszcze ok 2 godziny do switu i jade do najblizszego miasta szukac jedzenia.

Addendum:
Powyzszego posta nie udalo mi sie wyslac nigdzie po drodze, a obecnie dotarlem do miasta Nara, gdzie pozostaje na dwie noce. A wiecej napisze troche pozniej.
Zdjec nie dorzucam zbyt wiele, bo niestety zdjecia z telefonu nie sa wiele warte, a zdjec z aparatu nie mam za bardzo mozliwosci przeslac

1 komentarz:

  1. No, żarty się skończyły. Relacja z wspinaczki przypomina jakiś katastroficzny film postnuklearny, zdjęcia z resztą też. Musiało być naprawdę ostro, ale to chyba najbardziej ekstremalne z zaplanowanych aktywności? Poza jedzeniem ośmiorniczek oczywiście :)

    OdpowiedzUsuń