czwartek, 4 grudnia 2014

Dziwki, koks, tajski boks

Ostatnie dni spedzilismy na poludniu Tajlandii. Po raz pierwszy w zyciu bylem tak blisko rownika (mniej niz 8 stopni na polnoc od niego) i ciesze sie, ze na co dzien mieszkam jednak tak daleko od niego. W ciagu dnia jest dramatycznie goraco i parno, w ciagu nocy jest niewiele lepiej. Woda ma w grudniu srednio 29 stopni Celsjusza, przez co nawet w morzu trudno sie ochlodzic. Jako wielki fan klimatyzowanych pomieszczen ciesze sie, ze Tajowie wrecz przesadzaja z uzywaniem klimatyzacji, a w kuszetce, w ktorej teraz jade jest nawet troche za zimno. Zawsze lepiej zmarznac niz sie przegrzewac.

Miejscem szczegolnym na Phuket jest najbardziej rozwiniete turystycznie na wyspie miasto Patong. Wyczytalem gdzies, ze w Tajlandii calkiem spora czesc PKB stanowia dochody z prostytucji, ktora choc oficjalnie zakazana, to jednak jest co najmniej tolerowana przez wladze kraju. W Patong wszedzie na ulicach czy w lokalach widac setki albo i tysiace dziewczat, ktore tu ponoc przyjezdzaja nie tylko z biedniejszych fragmetow Tajlandii, ale i krajow osciennych. Zawsze trudno ocenic wiek Azjatek i latwo mozna sie pomylic chocby o dekade, ale obawiam sie, ze wiele z nich mogloby sie znalezc w kregu zainteresowan Romana Polanskiego.

Z Phuket poplynelismy na wyspe Phi Phi. Piekne plaze z bialym piaskiem, goraca woda, super widoki - raj na ziemi. Zarazem chyba ostatnie miejsce, w ktorym chcialbym mieszkac. Jest jedna glowna droga na szerokosc jednego samochodu, ktora mozna pojechac w zasadzie tylko na sasiednia plaze. Gdybym mial wytrzymac tydzien na tej rajskiej wyspie, to prawdopodobnie po obejsciu wszystkich mozliwych drog i sciezek pierwszego dnia, reszte czasu klikalbym internet na komorce.

sobota, 29 listopada 2014

Safety first

Powyzszy napis zobaczylismy przy wejsciu na poklad promu w Bangkoku. Byla to prawdopodobnie sugestia dla podroznych, aby uwazali na swoje dolne konczyny wchodzac na jego poklad. Prom przybijajac do portu nie jest w zaden sposob cumowany, a unoszony na falach co chwile uderza o brzeg wyscielany starymi oponami. W zupelnosci jednak wystarczy zachowac podstawowa ostroznosc, aby przypadkowo nie amputowac sobie nogi. Prom kosztowal w przeliczeniu 10 bahtow, czyli 1 zl. W Tajlandii wszystko kosztuje 10, 20 albo 30 bahtow. Za 30 bahtow mozna bez problemu najesc sie do syta, za 50-60 bahtow mozemy juz wybrzydzac, a majac na posilek 100 lub wiecej bahtow jestesmy krolami zycia.

Wszyscy tu traktuja bezpieczenstwo moze troche po macoszemu, a wedlug europejskich standardow wykazuja sie skrajna ignorancja i caly czas igraja z zyciem, ale dotychczas nie widzielismy tu jakichs powazniejszych wydarzen drogowych. Raz widzielismy dziadzia, ktoremu przewrocil sie skuter, a innym razem starsza pania, ktora zachwiala sie na skuterze holujac pod solidne wzniesienie dwustukilogramowa przyczepke podczepiona kawalkiem szmaty. Pomoglismy podniesc skuter, wepchac przyczepke na bardziej plaski odcinek i pani pojechala dalej. Przez tydzien nie widzielismy zadnych trupow, zderzen czolowych, stluczek na skrzyzowaniach, scietych latarni, samochodow skasowanych na drzewach, ani zadnych sytuacji, ktore co najmniej raz na kilka dni widujemy w Polsce. Po raz kolejny potwierdza sie, ze jezeli w przewodniku pisza, ze ruch uliczny jest skrajnie niebezpieczny i chaotyczny, to oznacza to, ze jest to idealne miejsce na jazde rowerem. Ruch w rzeczywistosci odbywa sie bardzo sprawnie i wzglednie bezpiecznie dzieki temu, ze nikt tu nie jezdzi zbyt szybko. Jednoczesnie jednak absorbuje duzo wiecej uwagi niz w naszej czesci swiata.

Obecnie trwaja w Bangkoku przygotowania do urodzin Krola Tajlandii, ktore przypadaja na 5 grudnia. Na te okazje miasto jest ozdabiane swiatelkami oraz Jego zloconymi wizerunkami z roznymi przedmiotami, takimi jak aparat fotograficzny, krotkofalowka, owoc podobny do figi czy mapa. To jedna z licznych rzeczy, ktorych tu nie rozumiem, ale jednoczesnie nie bawi mnie to ani troche, bo za obraze krola idzie sie tu do wiezienia.

A teraz zaladowalismy sie do pociagu i jedziemy na poludnie kraju.

środa, 26 listopada 2014

Pieczemy Hello Kitty

Jako, że pojawia się coraz więcej pytań o kwestie związane z efektami spożywania lokalnych pokarmów, to informuję, że u nas wszystko w najlepszym porządku. Próbujemy lokalnych produktów sprzedawanych na ulicy, nierzadko podawane rękoma uprzednio wytartymi w banknoty. Z każdą kolejną traską utwierdzam się w przekonaniu, że choroby brudnych rąk to nie może być prawda w aż takim stopniu, jak przekonują w reklamach, że dźwigienka od pompki do mydła to siedlisko bakterii, które zabijają nasze dzieci.

Dziś byliśmy w czymś na kształt bufetu all-you-can-eat, w którym surowe składniki samodzielnie piekliśmy i gotowaliśmy na specjalnym kociołku podgrzewanym węglem drzewnym. Zgodnie z nazwą zjedliśmy dużo. Były to produkty, których nawet nie umiemy nazwać, a co dopiero należycie przygotować do spożycia. Mam nadzieję, że poddaliśmy wszystko wystarczającej obróbce cieplnej.

niedziela, 23 listopada 2014

Tajlandia

Mam na imię Przemek i jestem uzależniony od trasek. Wczoraj wybraliśmy się z Bartkiem do Tajlandii pojeździć tu trochę na składakach. Pierwsze wrażenia są bardzo pozytywne,  czy można bowiem wyobrazić sobie lepsze powitanie w nowym kraju niż wręczenie bezpośrednio po wyjściu z samolotu darmowej karty SIM z nieograniczonym dostępem do Facebooka? Podpowiadam: nie.

Od samego początku zapoznajemy się z lokalną kuchnią serwowaną na ulicy w dość umiarkowanych warunkach sanitarnych. W najbliższych dniach okaże się, czy był to dobry pomysł. Zazwyczaj nie do końca mamy pewność co aktualnie jemy, chyba że akurat pokarm podpisany jest po angielsku - wówczas okazuje się, że jest to na przykład chrupiąca ryba na słodko. Jedliśmy też znakomitą ośmiornicę obtoczoną w czymś białym i miękkim, posypaną czymś szarym i polaną czymś brązowym. Ponadto do dzisiaj wydawało mi się, że nie mam nic przeciwko pikantnym potrawom. Zmieniłem zdanie po zjedzeniu jakiegoś lokalnego rosołku, którego każdą łyżkę popijałem kilkoma łykami pepsi i ocierając pot z czoła. W sumie to ledwie dałem tylko radę wyjeść kluski i mięso. Bartek wspominał, że nie lubi zbyt ostrych potraw, ale zjadł wszystko nim ja wyjadłem ledwie połowę makaronu.

Informacja dla wszystkich fanek i fanów szycia na miarę - zakłady krawieckie są tu na każdym kroku, a do skorzystania z ich usług przekonują liczni uliczni namawiacze. Być może czynią to widząc naszą lichą garderobę z elementami z poliestru.

Dziś zakupiliśmy bilet na wszystkie pociągi bez ograniczeń do końca wyjazdu, więc od jutra musimy dużo nimi jeździć, żeby na koniec wyjazdu nie okazało się, że jednak taniej byłoby kupować zwykłe bilety na każdy z przejazdów. Pan Generał życzy nam udanej podróży.

Bartek również relacjonuje traskę. blowczaklive.wordpress.com Mam nadzieję, że czytelnik porównując obie relacje nie odniesie wrażenia, że byliśmy w dwóch zupełnie różnych miejscach.

piątek, 25 kwietnia 2014

Mniej znaczy więcej



Jedziemy z Pawłem w szybką traskę na Bałkany. Wracamy w kilka miejsc, które odwiedziliśmy podczas naszej wyprawy z 2008 roku. Była to dla każdego z nas pierwsza prawdziwa rowerowa wyprawa, na którą pojechaliśmy nie mając większego pojęcia o podróżowaniu, co skutkowało targaniem ze sobą po 30 kg niezbyt potrzebnych rzeczy. Ja na przykład wiozłem całą drogę zwykły ciężki talerz na zupę oraz plastikową miskę, która na szczęście szybko się połamała, prawdopodobnie  jeszcze przed pierwszym użyciem. Do dziś zastanawiam się co mną powodowało gdy pakowałem ją na tamtą wyprawę. Przez ostatnie kilka lat nabraliśmy trochę ogłady w podróżowaniu (to bardziej) oraz dorośliśmy (to mniej) i tym razem nasz bagaż będzie ze 3 razy lżejszy niż w 2008 roku, wciąż mając ze sobą wszystko co niezbędne. Rowery też bierzemy mniejsze, jedziemy bowiem ze składakami.

Plan zakłada dojazd samochodem pod serbską granicę, potem przejazd na rowerze do Suboticy i stamtąd autobusem do Belgradu i następnie do Baru w Czarnogórze jednym z najpiękniejszych na świecie szlaków kolejowych. Tam rozkładamy składaki i przez kilka dni jeździmy po Czarnogórze i po Albanii, choć równie dobrze możemy kompletnie zmienić nasze plany i wylądować na przykład gdzieś w Grecji, bo przygotowania trasy ograniczyły się w zasadzie do wgrania na telefon mapek całej okolicy.

Jeśli znajdziemy gdzieś działające wifi (ceny transmisji danych poza UE zabijają) aktualizować będziemy mapkę z naszą pozycją i postaramy się napisać ze dwa posty na blogu. W podróży bowiem zmęczenie, deszcz, głód, pragnienie czy niska temperatura to nie są zbyt wielkie uciążliwości, a każdą z nich można łatwo przezwyciężyć, jedynym prawdziwym problemem jest brak Internetu. Co zrobisz? Nic nie zrobisz. Wierzę jednak głęboko, że damy sobie radę!